“There are two ways to reach me: by way of kisses or by way of the imagination. But there is a hierarchy: the kisses alone don’t work.”/Anaïs Nin

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Napisz mnie...


Czy książki chcą być napisane? Czy chcą by nazywać to, co nienazwane?


Wyjęzyczyć swój świat, a w nim siebie?


Paroles, paroles, paroles - moje ID?


Całkiem trzeźwa pretensja do siebie, że nie chce mi się kąsać...


I tak poklaskali, poklepali, po...


***


Czytam właśnie eN-tą wersję książki przyjaciółki. To propozycja naukowa, ale zaczynam się z nią odrobinę utożsamiać, zlewać i tonąć w poszczególnych rozdziałach. Powoli tracę dystans. Ale z minuty na minutę ubogacam nią sferę językowych poszukiwań.


To lektura, która nie powoduje "spalenia umysłu", troche krzyczy i ma ten pazur oraz nerw, który tak lubię.


Po wydaniu zacznie żyć własnym życiem. Zostanie skonsumowana, będzie oceniana, wartościowana, ale czuje, a nawet wiem, że nie zginie w natłoku publikacji.


Odpowiedzialność pisarza nie jest tylko i wyłącznie triumfem jego ego, podsycanym poczuciem nieomylności.


Bo tylko ten, który miewa wątpliwości, nigdy nie będzie wydawał kategorycznych sądów i opinii. Choć uzasadnione wdrukowanie siebie chroni autora przed odczytaniem jego dzieła w sposób inny, niż sobie założył.


Jednak wraz z ostatnią linijką i spisem treści jego udział w dalszym życiu książki kończy się. Bezpowrotnie. Nie możemy dołączyć do niej instrukcji obsługi, jak ją mamy rozumieć, jak odczytywać.


Każdy we właściwy dla siebie sposób będzie ją widział i rozumiał.


Zakomponuje sobie ten świat według nieocenzurowanej przez nikogo intuicji


Zwerbalizuje po swojemu emocję błądzącą w przestrzeni niewyrażalności


Pomyśli raz kolorami...



poniedziałek, 16 listopada 2009

Nienaganne muzyczne menu


I have to leave it all to come here. Time beyond time, a place away from this world: it's just for two short nonetheless long hours.


Zajadając wysokokaloryczne kanapki z dużą ilością ajvara, majonezu, papryczek chilli, ogórków kiszonych i czegoś tam jeszcze zapuściłam korzenie pod kocem i ku zdrowotności popijałam grzane galicyjskie.


To chyba wczorajsze Zaduszki Jazzowe mnie tak podziębiły. Kiedy stamtąd wyszłam tafla chodnika lśniła w deszczu. Ale warto było, bo nie załatwiły mnie na "ament" ( jak w czasach wczesnoszkolnych zwykłam mawiać). Choć tak licznego i przegrzanego tłumu, który wylewał się z krużganków dominikańskich, dawno nie widziałam.


Czekałam na to miejsce i ten czas muzycznego spotkania z artystką tej klasy, co Grażyna Łobaszewska. Chciałam zanurzyć się w jednym z "najczarniejszych białych głosów". I to takim, który ma wyjątkową umiejętność wyrażania prawdziwych emocji. Żadnego nudnego dźwięku i nudnych tematów.


Ona ma ten rodzaj ekspresji, która zarazem razi prostotą improwizacyjną, a jednocześnie jest to kunszt nie do podrobienia, który dotyka najgłębszych zakamarków duszy. Jej koncerty pozostawiają niedosyt. Może dlatego, że uwodzi głosem, a nie zewnętrznością, co w obliczu dzisiejszej mizerii staje się czymś szalenie rzadkim.


To jej nowoczesne myślenie o muzyce, taka bezkrompromisowa otwartość na dźwięk i wokal 'z duszą', zawsze wyprzedzały epokę. Dla mnie jest artystką nieoczywistą, ponadczasową i spełnioną. Agresywne brzmienia, wyrafinowane jazzowe frazowanie niekiedy zestawia z łagodnością. Ona tworzy na żywo każdy jeden dźwięk, w bardzo przemyślany, a zarazem spontaniczny sposób. To lubię. Gładkie osiąganie mistrzowskiej precyzji, operowanie obłędnym warsztatem i arsenałem możliwości.


Kiedy słucham takiej muzyki to 'miłośnieję'. Na twarzy mam wyrysowaną błogość i zatracenie. Mrużę wtedy oczy, świadomie pracując na rozwój zmarszczek. Ale jest mi z tą myślą dobrze.


Wczoraj chłonęłam intensywnie to, co było treścią tego koncertu. Kątem oka patrzyłam na Sylwię i Lolaka. Obydwie śpiewają od lat i nie omieszkałyśmy po koncercie poobmawiać i jednocześnie porozgrzeszać muzyków. Mimo, że rozpędzone z nas kobietki, jesteśmy w stanie okiełznać wzajemną energię i snuć rozważania o muzyce do nocy. Czasem dziwne osamotnienie w nas i zrodzony z tej gmatwaniny i poplątania pakt milczenia. Lubimy tak w sobie powiercić, pogmerać w duszy, zatrzymać się nad sobą i powalczyć z wszechogarniającą martwicą, która wyłania się z codzienności.


Niczym w piosence o ludziach z duszą...


Old schoolowa Graża w "Autostradzie do nieba"

i jej dzisiejsza "SUTRA" (cover Sitars)

no i magiczne wykonanie "Ludzi z duszą"


poniedziałek, 26 października 2009


Wróciłam do aktywności społecznej. Właściwie w ciągu ostatnich tygodni proces socjalizacji był znacznie bardziej intensywny, niż mogłam przypuszczać. Wzięłam życie w swoje ręce, podejmując się działań i wyzwań, do których wcześniej podchodziłam w pewną nieśmiałością i dystansem. Znalazłam w sobie źródło sił i inspiracji. Dojrzałam do zachwycającej, pozbawionej napięcia ciszy. Wydobyłam siebie na zewnątrz.


Myśli jak rabatki, ukwiecały mój umysł w tak wyrazisty sposób, że chciałam się tu znaleźć. Pobyć choć przez chwile na moim kawałku internetowego mikro-świata. Zostawić ślad obecności. Słowa są jak afrodyzjak albo smaczne wino, a montowanie tekstu w pośpiechu nie zagłusza kontaktu ze sobą, lecz nadaje wypowiedzi sznyt szczerości.


W jesiennej refleksji jest coś, co pozwoliło mi dostrzec jak wiele mam, kim jestem i kim mogę być. Przyszedł moment sumiennej pracy nad sobą, wewnętrznego dialogu i deklaracji. Moja codzienność wciąż jest zmysłowa, czasem ironiczna, niezgrabna, upoetyzowana, trudna, bolesna i jasnokolorowa. Ale to, co ubarwia moje życie i czyni je wyjątkowym to pragnienie zachowania ważnych chwil na dłużej.


Ruth Waldron oswoiła mnie kiedyś z pojęciem cierpienia. Na koncercie w Krakowie powiedziała "Why do we complain"?, trzymając za rękę niewidomego i sparaliżowanego Arka. Człowieka, który śpiewał w sposób przejrzysty, zachwycający i z zawodową dokładnością. "Dlaczego narzekamy"?"Why do we complain?"


Szczęście to spokój, a nie wykalkulowany stan posiadania. Szczęście jest stanem umysłu i chwilą w teraźniejszości.


Odtworzyłam więc w pamięci słowa Ruth, po których zrozumiałam, że akceptując istnienie nieszczęścia i tego wszystkiego, co nas wokół przytłacza, możemy zacząć żyć inaczej.


Dlatego każdy poranek stał się dla mnie obietnicą czegoś nowego. Kolejny dzień zaczął stwarzać mi możliwości, o których zawsze marzyłam. To co jest bez ruchu, milczące i bez akcji, jest nietrwałe. A ja chciałam zrobić kilka kroków w przód i utrwalić te chwile.


Wyrosłam więc z układania i tworzenia scenariuszy codzienności, bo chwila jest nieprzewidywalna. To, co jest piękne w nieoczywisty sposób jest tym, co w istocie mnie zachwyca i na czym buduje swoje tu i teraz.


Wszechobecną szarość rozświetliło dziś jesienne słońce, minorowe zwątpienie zostało wyparte przez umiarkowany optymizm. Nikt przecież nie mówił, że będzie lekko. Ale własna energia buntu i protestu, która we mnie drzemie, nakazuje mi działać, stwarzać, robić to, co kocham.


W końcu...nie ma szans, że spóźnię się na własną śmierć. Wiem też, że kiedy nadejdzie, nie poczeka na mnie, aż dokonam czegoś ważnego...




wtorek, 29 września 2009

środa, 19 sierpnia 2009


Rafał Borcz - "Tramwaj"


Zerknęłam dziś na obraz, któremu nie mogłam się oprzeć. Tej kolorystyce, która tworzy esencjonalny klimat całości. Dzięki niemu myślami wróciłam do pewnego letniego dnia sprzed wielu wielu lat. Wspomnienia osłodzonego nienasyceniem. Gdy tramwaj leniwie płynął po torach, a ja swoim odbiciem w szybie, odwracałam uwagę duszy od niewypowiedzianej tęsknoty. Sen to był, chwila, oddech może? Telefon pęczniał od sms-ów, w których uczucia miały tak natrętnie twórczy charakter...


"...Nikt nie wie ile dla mnie znaczą Jej uśmiechy, z których rodzą się sny, tak łagodne..."

"...Teraz już chce odważnie prowadzić się, poważnie... cóż"

"...Nikt nie wie, ile dla mnie znaczy brokat słów, milczenie, gdy braknie tchu..."

"...coś podpowiada mi, że dla tych paru chwil jest warto żyć i razem być i dalej trwać"

"...Nikt nie wie, ile znaczą Jej ciepłe dłonie, Jej "dobranoc", kiedy opadam w puch miękkich włosów, wpół przymkniętych powiek..."

"...Ty moja tu, Ty moja tam, Ty moja tak..."

"...kiedy zbudzisz się, na pewno już nie poznasz mnie, bo sobą jestem tylko wtedy kiedy jestem sam..."

"...zachowało się pod piórem to co mogło zostać w nas..."



Nie powiedziałam "Tak"...



sobota, 8 sierpnia 2009

Błękitne drzwi..



"Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało Twoim życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem" C.G. Jung



Dziś bardziej rozumiem i czuję te słowa, niż kiedykolwiek wcześniej. Dotarłam do głęboko ukrytej w sobie mocy, by tworzyć życie takim, jakie chce, żeby było. Nie ignoruję już swoich wewnętrznych wątpliwości, podszeptów, intuicji i uczuć. I nadal uciekam od jednoznacznego postrzegania ludzi, w myśl zasady, że każda reakcja mówi więcej o nas samych, niż o innym człowieku.


Weszłam w etap życia, który szczególnie uwrażliwił mnie na pewne sprawy i poczułam to jasne uwolnienie i chęć, by pozostać białym w swojej duszy.


Wszystko co nas spotyka, bez wyjątku, ma znaczenie i nadaje sens oraz wartość naszemu życiu. Nawet przypadkowe zetknięcie z pewną plastyczką, która wydziergała mi naszyjnik w prezencie, kiedy biegłam na starówkę. Czy wczorajsze popołudnie z Andżelą, która po jednym spojrzeniu zapoznała mnie ze sobą słowami: „Prawdziwe piękno z wnętrza wypływa”, nie pozostawiając wątpliwości, ze to spotkanie miało czemuś służyć. Przez parę godzin rozmowy dowiedziałam się o sobie więcej, niż w ciągu ostatniego roku. Bezinwazyjnie, z zachowaniem sprawiedliwej proporcji i umiaru. Jak dużo może dostrzec ktoś, kto mnie wcześniej nie znał i nie widział.


"Każda lekcja nas kształtuje, a powraca w mocniejszym doświadczeniu”... Najprawdziwsza to prawda.


Teraz chcę być jeszcze bardziej uważna i refleksyjna, a nie wciśnięta w ramy bycia poukładanym i takim mocno właściwym. Ten, który dusi w sobie to, co złe w imię bycia ideałem, nie może być jednostką w pełni świadomą. Nie mówię tu o sytuacji, w której pozwalamy na to, by być zasilanym przez zło, bo zupełnie nie o to chodzi. Mocne i stabilne podłoże duchowe nie zbuduje w nas zła, będzie drogą do radzenia sobie z negatywnymi emocjami.


Każdy, kto będzie dążył do stworzenia idealnego w sobie człowieka „bez skazy”, nie otworzy się na wiele możliwości. Będzie tylko o nich marzył. Jeśli czegoś chcę, robię to. Kiedyś przekraczałam siebie w tak wielu sytuacjach, a dziś czuję się, jakbym zupełnie o tym zapomniała. Śmiało podążałam przed siebie, pozostając w kontakcie z emocjami i uczuciami. Wiedząc, że robię to dla siebie i widząc w tym spełnienie moich pragnień. Gdybym wtedy skupiała się wyłącznie na chceniu, a nie konkretnym działaniu, prawdopodobnie nie zdobyłabym cennych doświadczeń i nie osiągnęłabym tego, co już mam. Dlaczego dziś miałabym zatracić w sobie tę zdolność? Życie przecież trwa dalej. Czy tkwię w jakiejś podporządkowanej formie, która mi tego zabrania? Nie tkwię! Nie muszę, a nawet nie chcę. Dlatego wybór tej drogi, którą od zawsze chciałam iść stał się dla mnie naturalny i oczywisty.


Czasami spotykam na swojej drodze ludzi, których słowa nie mogą we mnie wzrastać, bo brzmią one niewiarygodnie. Dlaczego? Bo oni nie żyją w sposób, jaki głoszą. To nie oznacza, że jeśli jesteś ornitologiem, to masz zacząć latać. Nie. Ale może warto zrobić coś, by wyrwać się z cholernego odrętwienia?


Czy mam prosić o łatwe, wygodne życie, upływające mi na prostych zadaniach, będących kopią takiego „wspaniałego” i „szalonego” życia, jakie miewają niektórzy moi znajomi? Gdzie tu droga do osiągnięcia stanu szczęśliwości? Gdzie jest ten przykuwający uwagę, jasny snop promieni, który miałby rozświetlić duszę i drogę? Przepraszam, że nie kłaniam się w pas, nie przyklaskuje, nie jestem zwolennikiem takich 'wzniosłych' akcji, skoro ich nie dostrzegam? W takim razie po co to wszystko? Czemu ma służyć ?

Żeby zostać autorytetem i osobą godną zaufania musimy szanować słowa już wypowiedziane, podążać za nimi. Dlatego przestańmy sobie codziennie obiecywać, że podejmiemy jakieś działanie. Po prostu to zróbmy. Tylko w ten sposób można komuś zaimponować i być może usłyszeć kiedyś: „Kurcze. On/Ona faktycznie to zrobiła. Żyje w taki sposób, do którego nas próbował(a) przekonać. Chapeau bas.”


Z tej prostej przyczyny wiem, że tak naprawdę niczego i nikogo wokół siebie nie muszę zmieniać, a poznać to, co chciałbym wyeliminować w sobie. I widzę potrzebę zmiany. Chcę tego.


Wszystko co nielogiczne i głupie, nieznośnie tkwi w naszej głowie, w umyśle, w kalekim odbieraniu świata, a nie na zewnątrz. Tylko zharmonizowany wewnętrznie człowiek, będzie czuł się zadowolony, uszczęśliwiony i w pełni uwolniony z łańcuchów i kajdanów prostej mentalności.


To właściwy stan duszy, a nie umysłu (nawet najbardziej otwartego) sprawi, że nie będziemy potrzebowali ludzi do wypełnienia pustki, w której tkwimy i żyjemy. Nie będziemy skonfliktowani z otoczeniem, nie będziemy odczuwali zawiści, ani złości, że nie do końca czujemy się osobą, jaką chcielibyśmy być.


Zamach na naszą wolność, strukturalnie przemyślany atak wyimaginowanego wroga jest naszym wymysłem. Tych, z którymi się nie zgadzamy, potraktujmy jako swoisty dar, że stanęli na naszej drodze. Bo pozwolą nam dostrzec w sobie cechy, których nie znosimy i które nas drażnią. Natomiast ci, do których lgniemy niech staną się odpowiedzią na to, co mamy w sobie niezwykłego i wielkiego.


Każdy człowiek jest wyjątkowy. Od każdego możemy czerpać tyle ile chcemy. Oczywiście. Możemy przyjąć założenie: „You won't get the best of me”, ale jeśli ktoś ma z tego jakąś naukę, to warto przyjrzeć się cechom, które są w nas najlepsze i podarować je w prezencie. Na przyszłość.

Dlatego teraz chcę się skupiać na pozytywach, a nie na negatywach. Świat będzie dla mnie w zupełności niezwykły i w porządku, jeśli sama z siebie będę w pełni zadowolona.


Mój kolega ze studiów, który prowadzi kreatywne warsztaty rozwoju osobistego, zapoznał mnie z paradoksalną teorią która głosi, że: „Człowiek staje się tym, kim jest, a nie tym, kim chciałby być”.(uwaga! W tym miejscu niektórzy mogą mieć reakcję alergiczną na tanią filozofię :>).
Oznacza to nic innego jak to, że świadomie powinien akceptować siebie takim, jaki jest. Co z kolei stanie się warunkiem dla późniejszego osiągania zmian i podejmowania właściwych działań i decyzji w naszym życiu. I jest w tym logika oraz głęboki sens. By emocjonalnie i mentalnie czuć się osobą, jaką jesteśmy, a nie jaką chcielibyśmy być, uwolnić się od bagażu kompleksów, wewnętrznych ograniczeń, negatywnego myślenia o sobie. Co w przyszłości będzie miało przełożenie na nasze relacje ze światem.



Żeby zostać elementem wiecznym, konkretnym i stanowczym, bez tanich wymówek dla siebie, poszukam błękitnych drzwi bezwarunkowej akceptacji dla siebie i innych. A jeśli spotkam po drodze mur, to je sobie namaluje. I przekroczę to, co nieprzekraczalne, zanim rozsypią się za mną wilgotne cegły ścian.


niedziela, 2 sierpnia 2009

SHORTy II


Znowu to samo. Przed blokiem, który właśnie ocieplają na zimę, wita mnie styropianowy śnieg. Gęsty i lekki. Płynie z nieba niesiony przez wiatr wprost na uliczny ogród do terenowych rozmyślań. Dobry na ostudzenie potencjału filozoficznego, choć tu raczej przydałoby się wiadro lodowatej wody.

Podczas gdy naród 'łikendowo' wypoczywał poza granicami prowincji, z impresją szopenowską w uszach, w wykonaniu Możdżera, spędziłam godzinę na ławce. Z kartką i długopisem na kolanie, szukając jakiejś rozgrzewającej inspiracji. W słuchawkach dźwięczało teraz piano forte oraz szorstkie, lecz w dobrym tonie muzykowanie Stańko. Sam stwierdził niegdyś, że jego twórczość jest pełna natręctw, bo ma skłonności maniakalno-depresyjne. Słusznie ...


Tak więc siedziałam na tej ławce i obserwowałam ludzi. Na szczęście naukowcy odkryli, że istnieje jednak jakieś życie poza siecią i to co nas otacza jest znacznie bardziej fascynujące. Choć przypuszczam, że za lat kilka powstaną internetowe dzieci, które będzie można doglądać za pomocą myszki :). Zaspokoją potrzebę łatwego kupna, czasem z dostawą do domu, gwarancji i pełnej satysfakcji użytkowania.


-E, my nie planujemy dzieci, za to nasz pies kończy jutro 3 lata.

-My też jeszcze rodzić nie będziemy. Za to mamy nową kartę graficzną.


Mawiają z dzikim podnieceniem znajome pary. Można sobie tak porozprawiać o swoich „zabawkach”: karierze, wypadach do galerii handlowych, wakacyjnych wyjazdach, clubbingach, kursach jogi i gotowania. Wszędzie wokół ta sama 'bajka'. Hmm. Chciałabym wkrótce poczuć, a właściwie zrozumieć, że nie jest moja. Jednak pewne procesy się samoistnie dokonują, są konsekwencją zmian w rzeczywistości, której codziennie doświadczamy. Z bólem stwierdzam, że jesteśmy pokoleniem serwisów internetowych. I jest to chyba naturalna kolej rzeczy. Nikogo już ten stan rzeczy nie dziwi. Nie ma potrzeby, by mielić i przetwarzać w jakiś szczególnie eksplorujący sposób to, co oczywiste.


Wróciłam więc do domu. Na biurku jak zwykle artystyczny nieład, gdyż porządek z reguły rodzi chaos.


Dokonało się.


Mistyczne przejście z chaosu we mnie na bajzel wokół siebie. Cytując kumpla podobno „zgłębianie arkan tożsamości mojej, by posprzątać w sobie nie jest mi potrzebne. Do twarzy mi w tym bałaganie, który w moim wykonaniu jest niczym kropla rosy na źdźble trawy, pierwszego dnia wiosny - krystaliczny i spotykany rzadko w takiej postaci.” W nieładzie czasem łatwiej odnaleźć siebie.


A za moment znów uciekam w stronę natury. Bo spotkanie z przyrodą stanie się niedługo dla nas jak kontakt ze społecznością majspejsową, gdy masz miliard 'przyjaciół' i najfajniejsze w tych znajomościach jest to, że nigdy się z nimi nie spotykasz... ;)


sobota, 1 sierpnia 2009

Proces zmiany asymetrii


Dziś przebudziłam się przed 6 rano, kiedy blady świt zerkał jeszcze nieprzytomnie w zaspane okna. Inwazja promieni słonecznych na poduszkę wyrysowała wzór, na którym skupiłam całą swoją uwagę. Obrazek abstrakcyjny, za którym podążałam dłonią, widząc w tym działaniu emocję nieważką i szansę na zmaterializowanie marzeń. Jeszcze bez planu, bez kształtu, bez nazwy, ale pragnień stabilnych, w połamanym rytmie dnia. Przeciągnęłam się leniwie, ubrana jedynie w aksamit pościeli. Ten mój własny mikroświat stał się miejscem, które smakowałam w geście indywidualnego zaproszenia.


I've learned to love the quiet moments, the Sunday mornings of life...


Od teraz wyciszona i pewniej stąpająca po gruncie codzienności, już nie biegnę na oślep, nie płynę bezwolnie. W pochodzie wielobarwnych istnień ludzkich, pokładam nadzieję w tych, którzy patrzą mi w oczy, potrafią chwycić za dłoń, porwać nieoczekiwanie i nieustannie zaskakiwać. Tylko tym, że po prostu są. Istnieję dla spraw realnych, którym można zawierzyć i oddać się bezwiednie.


Nie muszę już w cichej akceptacji i pokoju wspomagać ludzi w wędrówce na wyżej usytuowane tereny ducha. To pomysł jednak dość szalony i wypalający. Zwłaszcza, gdy moje działania brutalnie mąci syntetyczna wręcz obojętność. Wówczas wskaźnik oporu wobec prób kontaktu ze mną staje się wyższy, niż wskaźnik zezwalania. Wtedy zamieniam się w wektor jasnego wspomnienia.


Moje rozpaczliwe starania naprawy istniejącego stanu rzeczy, pragnienie zmian przy pomocy estetycznych i silnych impulsów, przestały mieć teraz kluczowe znaczenie. W tej bezsensownej procesji mentalnego paraliżu, pozbyłam się z siebie nie-mojego, porzuciłam święte przekonanie o tym, że nasza planeta i my – ziemianie, jesteśmy dziełem doskonałym. Oczywiście, że wciąż noszę w swoim umyśle zbiory sprzecznych czasem twierdzeń, wątpliwości i pytań, które drgają i kotłują się we mnie. One napływają w kalejdoskopie szaro-burych barw i nieokreślonych kształtów, kumulują się i męczą czasem okrutnie. Jednak przestałam się nimi dzielić.


when my grey turns to yellow...


Nigdy nie musiałam się określać poprzez słowa. Chciałam być i trwać tylko dla sytuacji i ludzi, którzy mnie chcą i potrzebują, nawet gdy rozsadzam konwencje i uwieram w niewygodzie jak kanciaste krzesło. Wtedy, gdy gładkie i delikatne myśli chowam w kieszeń. Chłostana emocją i policzkowana słowem, nie obawiam się stawiać prawdy na ostrzu noża. Taki to już koloryt lokalny podwórka eM, dziedzicznie uwolnionej od opinii ludzkich.


Moje działania materializują się w wyborach, których dokonuję. I decyzjach, za które biorę odpowiedzialność. Czasami jest to prosta zdolność do akceptacji konieczności, a czasami bardziej zdecydowane posunięcia. Zawsze realizuję jednak rzeczywistość wykrojoną z miłości. Ciepłej i orzeźwiającej, jak letni deszcz. Stale i niezmiennie. I nigdy tego nie zmienię, choćby po to, by wyjść z prostych ram myślenia o świecie. By wymagać od siebie i innych. I nie ważne czy te działania czemuś służą...


Przecież to, jak wygląda nasze życie i relacje ze światem, jest odpowiedzią na nasze postępowanie. Dostajemy tyle, ile oferujemy. A o drugiego człowieka trzeba dbać, dawać mu poczucie zainteresowania i ciepła z naszej strony, by mógł się tym nasycić, od tego wewnętrznie rosnąć. Czasami wystarczy posłuchać wspólnie z nim ciszy. Albo pochylić się nad nim, gdy słabnie, bez niepotrzebnej rozwałki w głowie i werbalnej szermierki. Tak to widzę, czuję i odbieram, wszystkimi swoimi zmysłami. Każdy, kto odnajdzie w sobie odrobinę dziecka to potrafi. Będzie instynktownie czuł jak kochać i szanować innych bezwarunkowo, nie oczekując cudu w zamian.


Ale tego nie da się nauczyć, tego nie można udawać. Można się z tym urodzić albo to w sobie wypracować. Wystarczy zmienić dysproporcje między „chcieć” a „móc”. Zamiana słowa w ciało nie niesie ze sobą konieczności zmiany priorytetów i wywrócenia wszystkiego do góry nogami. Jak w talii kart...


...a zwłaszcza na tej z wizerunkiem waleta karo, którą znalazłam na łotewskiej ziemi i noszę ją w portfelu ze świadomością, że symbolizuje kogoś, kto ma ten sam habitus i energię co ja...



niedziela, 3 maja 2009

Na odcinku naszego życia rysuje się wciąż Jej obraz doskonały. Jak to jest, gdy Ona jest i co by było gdyby Jej na ziemskim padole nie było. Nieskończenie wielkiej, rajskiej, krystalicznej, nieskazitelnej. Tej, która jest jak kilkudniowy kaprys, jak romantyczna fantazja, nagłe pożądanie, jak impresja malarza. Jak złudzenie i wystygłe przyzwyczajenie. Jak pewny podmuch wiatru i przegapiona chwila, na którą czeka się całe życie. Bez kresu, dna, umiaru, bez tchu. Niewinna, bez bolesnej rany ego, która w Niej krwawi.

Dla Niej niesenność cudowna we dwoje. Jest dostojna, piękna, niewinna, uduchowiona i czysta. To Ona godzi się na cierpienie i tęsknotę. Usypia rozsądek i wdraża w życie uczucie świeżości i wszechogarniającego szczęścia. Wytycza kierunek działania. Scala duszę i serce w doskonałej dyscyplinie. Taka właśnie jest. Odtruwa zmysły, emocje i sprawia, że rozkwitają. To Ona wyodrębnia intencję, która odbija się potem w uczynkach.

Dla Niej usta moje i ciepło dłoni. Kapłanka w bieli, nobliwa, cierpliwa i obezwładniająca. Muza poetów i artystów. Nieskończona i wieczna, będąca początkiem i końcem wszystkiego co (nie)ziemskie. Forma trwała i boska. Odradzająca się wciąż w nas na nowo, jak raj utracony. Mijająca godzina i czas pomnażają Jej wartość w intymnej harmonii Jej istoty. A potem wszystko zaczyna się od początku, raz jeszcze.

Uczymy się Jej na nowo, w chwili ciszy, refleksji. Uczymy się, by nie siebie, a Ją wynosić ponad prawdę. Chcemy rytmiczne, objawiające i pewne zdania oraz słowa przejrzyste, zatopić głęboko, by ując ukochaną osobę czymś bardziej konkretnym od słów. Jej pragnienie zazwyczaj czyni z nas tarczę, gdy już jesteśmy blisko celu...

Spętani strachem boimy się jej i w tym lęku akceptujemy. Nie zadajemy pytań, bezwolnie trwamy w nadziei na to, ze samoistnie coś się zmieni. Odzyskujemy siłę tworząc, gdy cały świat zatrzymuje się na jedno nasze spojrzenie, słowo, czy gest. Jednak czym jest moc bez potwierdzenia. Ostatecznie niewolą naszą staje się brak odwagi podjęcia ryzyka prostego gestu, w obawie o zniszczenie harmonii doskonałej. Z jednej strony niespodziewane, nieznane, inne, ale ten dysonans!

Budzi się w nas uśpione dotąd marzenie tej drugiej połowy, prawie tak samej, tej, która wyłoniła się, którą można utulić całą sobą i zatracić się w niej do bólu. Chcemy zobaczyć brzeg, kwiat, coś trwałego, czego nie będziemy się bali utracić. Gdy padające na wodę odbicie krajobrazu załamuje się, ulotność fal to urozmaica. Kontemplujemy na brzegu wizję, doskonałą, którą przemienia miłosne pragnienie. Przemienia w to, czego szukaliśmy.

Złaknieni pieszczoty uświadamiamy sobie, że nie możemy przyjmować jedynie adoracji, bo „cierpiał będzie każdy kto wielbi samotnie i będzie chciał tylko, by inni wielbili”...A przecież istotą miłości jest dialog, gest obdarowywania sobą, w każdej słonecznej i deszczowej chwili dnia.


'Only one life that soon is part, only what's done with love will last'

('Tylko jedno jest życie, które wkrótce minie, tylko to, co z miłością zrobione, nie zginie')


sobota, 25 kwietnia 2009

******I am gonna shine, gonna shine******


Emocjonalno-liryczna petarda poranka
Klik Klik



JUST FOR TODAY

Just for today
I will not worry what tomorrow will bring
I’m gonna try something new and walk through this day
Like I’ve got nothing to prove
Although I have the best intentions
I can't predict anyones reactions
So I’ll just do my best
I'll put one foot in front of the other
Keep on moving forward
And let God do the rest

I don’t know what’s gonna happen
That’s alright with me
I open up my arms and I embrace the mystery

Just for today
I’m telling the truth like it's going out of style
I'm gonna swallow my pride and be who I am
And I don’t care who don’t like it
I feel the fear but I do it anyway
I won't let it stand in the way
I know what I must do
There’s no guarantee that it’ll be easy
But I know that it’ll be fulfilling
And it's time for me to show improve

It’s okay not to know
Exploration is how we grow
It’s ok to not have the answer
Cuz sometimes
It’s the question that matters


piątek, 24 kwietnia 2009

Esencjonalny scenariusz „dzisiaj”...


Po dniu kociego kwiku, skryłam się pod wiatą przystankową w oczekiwaniu na środek komunikacji miejskiej. Autobus nie nadjeżdżał, więc skuszona aurą wiosenną skierowałam się na Kazimierz. Natychmiast, spontanicznie, bez namysłu. By pomilczeć w duchu i poleżeć na trawie, zastanawiając się nad sensem sensu. Nie szukać odpowiedzi na mądrze zadane pytania. Poczuć bez-wolność w tej niecodziennej eskapadzie.

Pojechałam tam, gdzie jestem ja. Prawdziwie nierealna, delikatna, nie-zachłanna. Na ścianie jasno-popielatego nieba schludne i pulchne chmurki goniły w stronę słońca. Zastygła w atawistycznej sytości , nie czułam głodu, zimna i zmęczenia. W kazimierskim pejzażu chłonęłam to, co krystalizowało się w doskonałym rozkwicie. Melodyjny podmuch wiatru poruszał niesymetryczną zielenią. W tę podróż wyruszył ze mną pisio napotkany po drodze. Beżowy, milczący, z ufnym spojrzeniem snuł się za mną jak zapach Edenu. I przysiadł posłusznie obok, gdy wylegiwałam się na oblanej zielenią ziemi, ożywionej polnymi kwiatami.

Zamknęłam oczy...

Gdybyśmy potrafili być uważni i patrzeć, jak on, ten mądry towarzysz dnia, o którym wiedziałam tylko tyle, że do kogoś należy. Był zadbany, lśniący, ale z nostalgią w oczach... Wiedziałam, że już za chwile za nim zatęsknię - kiedy ja będę tam, a on zostanie tu.

Myślałam o przemijaniu i nieuchwytnej chwili tego popołudnia. O festiwalu „Dwa brzegi” i działaniach Sambora Dudzińskiego, od których niektórzy dostają wypieków na twarzy. Nigdy nie słuchałam takiej muzyki i "białych” głosów, ale oczarowana słowami „Chce do ciebie, nic więcej” miałam w pamięci gęste, soczyste dźwięki piana w początkowej frazie tego muzycznego miodu. „Chcę usiąść i słuchać, być blisko...” Te dźwięki i słowa stały się metafizyczną częścią dnia i rozkwitały w ciągu ostatnich godzin we mnie jak pąki drzew. Nie chciały się odczepić i odejść grzecznie. Zupełnie jak ten zwierzak uroczy. Stały się ilustracyjne, wieloznaczne, podane z tak dużą swobodą, lekkością oraz dreszczem. „To dużo i mało i wszystko...”.Wspomagały mnie w wędrówce na nieznane tereny wtajemniczenia.

Ta podróż stała się antidotum na umęczone błędy codzienności i mijające chwile, które przechowujemy na twardym dysku pamięci... Takie momenty pomagają w budowaniu siebie, przerabianiu spraw, które wymagają przepracowania. Stopiona z bezdźwięcznym powietrzem obserwowałam ten leniwy zgiełk, który zlewał się z ciszą i porywającą dynamiką świata. Kolejny dzień... lecz nie ten sam, bo z nałożonym na widok świata różowym filtrem.

Smakuje mi ta opowieść...


poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Jakość „Ja”...

W obecnych czasach, kiedy w dość przewlekły sposób dokucza nam nieistotność, każdy próbuje nabrać znaczenia, zaznaczyć swoją odrębność, wykazać się w unikalny, nieuchwytny sposób. Czy bycie „jakimś” jest umowną potrzebą, czy wręcz koniecznością w kulturze prowincjonalnej rzeczywistości?

Niedawno dostałam tekst "Mieć to coś, czyli rozważania o stylu”. Pitzo, z którym podskórnie niemal rozumiemy się w odbieraniu uwielbionej przez nas muzyki, w topiku swoim rozpisuje się o poszukiwaniu pazura i charakteru w tańcu. Profesjonalnie, zgrabnie, ciekawie, zaskakująco.

Rozważania swoje zaczyna od słów: „Pewien polski jazzman, podczas swojego pobytu w Stanach Zjednoczonych, a dokładniej – w jednym z Nowo Orleańskich klubów nocnych, podczas improwizowanej sesji muzycznej, usłyszał od jednego z czarnoskórych członków bandu – You Swing Like Brother”… Dla słowiańskiego muzyka, takie słowa w samej kolebce jazzu prawdopodobnie znaczyły więcej, niż setki certyfikatów renomowanych szkół artystycznych…”.

Taki wstępniak jest jak najbardziej słuszny, a dla mnie osobiście sentymentalny i miły. Zwłaszcza, że rzecz przypomina jakby historyjkę z życia mojego taty, zwanego Tito. Zazdroszczę Mu do dziś podobnego uznania w oczach czarnego muzyka, a wyrażonego w jednym zdaniu: „You are one of us & play like brotha" (tak to chyba dokładnie brzmiało). Życzę każdemu równie barwnej anegdoty.

Swego czasu, będąc jeszcze w wieku wczesnoszkolnym, obserwowałam działania ojczulka, kiedy grając pływał swobodnie po falach muzycznych niuansów, generując magiczne rytmy. Pozostawiał tym właściwe dla mojej duszy wrażenia. Jeździłam z Nim po Europie, by tę konkretną, celną i nieustającą kanonadę bębnów obserwować. Wiedziałam już czym jest muzyczny ogień. Każda odsłona inna, ekstremalna, dawkowana z umiarem, dyskretnie i esencjonalnie lub z dzikością, zaostrzającą apetyt na więcej.

Dziś, kiedy myślę o wyobraźni w muzyce, odwołuję się do spontanicznych aktów twórczych. Własnego sposobu wykonawczego, który nadaje jakość, unikalność temu, co artysta (wolę określenie - ten, który coś kreuje), powinien przekazywać. Żeby nie stracić na wiarygodności musi być prawdziwy i konsekwentny w tym co robi. Można poddawać się pewnym zasadom, ale w mojej ocenie mają one jedynie wyznaczyć odpowiedni kierunek. Dziś nie zastanawiam się więc, jak poprawiać parametry wokalne, czy warsztat plastyczny, ale jak w duchu prawdy o sobie ukazać swoją duszę, wnętrze i skalę dostępnych zmysłom przeżyć. W jednorodnym i spójnym klimacie.

Tej odwagi w przekraczaniu siebie wciąż się uczę, by nigdy nie pójść na kompromis z festynem i nie otrzeć się o kicz...


PS. W linku Pickowe wynurzenia godne polecenia ( zwłaszcza dla tancerzy ), do poczytania w wolnej chwili.



sobota, 11 kwietnia 2009

For a break through...

Przykryta chłodnym dreszczem nagiego życia, patrzę na świat zasnuty szarawą jasnością w przeddzień wielkanocny.

Niebo niezdecydowane - czy przepuścić wiązkę promieni słonecznych, czy może spaść deszczem wprost na nasze wydeptane ścieżki wykolejonych myśli.

Przywołuję zapach chwil, w których czułam wewnętrzny spokój...

Mój system duchowy był na tyle stabilny i silny, że nie było w nim miejsca na piętrzące się wątpliwości, tyle ważnych pytań, w których zatapiam się co dnia...

W oddali widzę rozmyte spojrzenia, dłonie, gesty, listy...

Słucham gospel, spijając z tych słów świetlisty przekaz.


Jest w tym mistyka doznań i minionych przeżyć...


"Rise within us...

Rise with healing...healing in your wings

We're ready....

We're desparate...

We're calling...

We're longing... for you... Holy Spirit

For a... break through..."


wtorek, 7 kwietnia 2009

Wiosenna arytmia

Ściśnięta i poukładana jak sardynka w puszce, w wielkomiejskim autobusowym turkotaniu, przemieściłam się do miejsca, gdzie wiatr szeptał najczulsze słowa, a szum liści pieścił zmysły. Nasyciłam przestrzeń brzmieniem wiosennych myśli , zatracając się w monotonii godziny i odgłosach przyrody. Na policzku poczułam elektryczne ciepło. Moja tęcza posprzeczała się ze słońcem, że tak bezwstydnie zagląda w błękit mych przymrużonych oczu. Podziwiałam ten pięknie udekorowany świat i w cichym zatrzymaniu... walczyłam o swoją osobność.


Nie miałam pojęcia w którą stronę zmierzam, ale z hipnotycznym zacięciem szłam przed siebie. Jakiś marzycielski koloryt nadany spotkaniu ze sobą sprawił, ze z mojej przepastnej pamięci, niczym lawa, wypływały wspomnienia. Każde słowo jest śmiertelne i wyraża jakiś porządek, ale szczególność zamknięta w danych chwilach jest wieczna. Dynamika tego popołudnia uzmysłowiła mi co miało i ma dla mnie niezmierzoną wartość. Poświęciłam teraźniejszość przeszłości, by poprzez nazywanie zrozumieć jaka jest...eM; teraz, po przejściu mrocznej i zmaterializowanej lekcji cierpienia. Dojrzalsza? Silniejsza? Zapewne. Wciąż eMocjonalna, eMpatyczna i dostrzegająca najdrobniejsze niuanse codzienności. Zjadłam jabłko, które sobie po drodze zorganizowałam. Czy owoc może definiować świat? Mój tak... zwłaszcza soczysty.


Rozpięta między trawami sztaluga plenerowa pewnie osiadła na posypanym piaskiem podłożu. Barwy palety przejęły władzę nad zmysłami, pozostawiając mnie w ekspresyjnym akcie twórczym. Jednym ruchem mogłam wszystko zamazać, zburzyć i zakłócić wszelki porządek. Chciałam obnażyć jakieś ludzkie wnętrze, sportretować piękno lub ułomność, troskliwie i starannie skrywaną w zastygającej farbie. Jednak polowanie na obiekt żywy, który chciałby 2 godziny spędzić na pozowaniu, zakończyło się fiaskiem. Nienaturalnie powykręcany był tylko pień, ale z nim ciężko się dogadać. W oddali, między drzewami dostrzegłam parę zakochanych. Od razu przyszedł mi na myśl sms, który dostałam 3 dni temu od przyjaciela: „jeśli pocałuje Cię królewicz z homologacją, to nie ma obaw, że zamienisz się w żabę”.


Zamknęłam na chwile oczy, by zobaczyć to co niedostrzegalne. Wzięłam głęboki oddech i w mgnieniu oka ten obraz pokrył się krajobrazem jednolitym. W pejzażu, który powstawał, dojrzałam Nadzieję w pastelowej sukience. Ta nadzieja była we mnie. I w jednej chwili zorientowałam się, że na blejtram uczuć przelałam... siebie. Siebie z całą organiczną zgodą na wszystko, co mnie otacza. Zajrzałam w mechanizm mojego świata, odrzucając sposób dotychczasowego działania. Skostniały on co prawda nigdy nie był, ale wymagał małego liftingu. Martwe rytuały codzienności na wiosnę zmieniają się na naszych oczach. Wychylają się nieśmiało przez okno i chcą nabrać znaczenia, chcą być zauważone. I ja nie chcę być jak Krzysztof Kolumb, który odkrył coś, o czym wcześniej wiedziały miliony.


Zastygłam tak w sytości i pragnieniu, pozostawiając siebie z tymi myślami, gdy nagle zastała mnie szarość wieczoru.


I znikłam pod miękkim płaszczem nocy.