“There are two ways to reach me: by way of kisses or by way of the imagination. But there is a hierarchy: the kisses alone don’t work.”/Anaïs Nin

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Jakość „Ja”...

W obecnych czasach, kiedy w dość przewlekły sposób dokucza nam nieistotność, każdy próbuje nabrać znaczenia, zaznaczyć swoją odrębność, wykazać się w unikalny, nieuchwytny sposób. Czy bycie „jakimś” jest umowną potrzebą, czy wręcz koniecznością w kulturze prowincjonalnej rzeczywistości?

Niedawno dostałam tekst "Mieć to coś, czyli rozważania o stylu”. Pitzo, z którym podskórnie niemal rozumiemy się w odbieraniu uwielbionej przez nas muzyki, w topiku swoim rozpisuje się o poszukiwaniu pazura i charakteru w tańcu. Profesjonalnie, zgrabnie, ciekawie, zaskakująco.

Rozważania swoje zaczyna od słów: „Pewien polski jazzman, podczas swojego pobytu w Stanach Zjednoczonych, a dokładniej – w jednym z Nowo Orleańskich klubów nocnych, podczas improwizowanej sesji muzycznej, usłyszał od jednego z czarnoskórych członków bandu – You Swing Like Brother”… Dla słowiańskiego muzyka, takie słowa w samej kolebce jazzu prawdopodobnie znaczyły więcej, niż setki certyfikatów renomowanych szkół artystycznych…”.

Taki wstępniak jest jak najbardziej słuszny, a dla mnie osobiście sentymentalny i miły. Zwłaszcza, że rzecz przypomina jakby historyjkę z życia mojego taty, zwanego Tito. Zazdroszczę Mu do dziś podobnego uznania w oczach czarnego muzyka, a wyrażonego w jednym zdaniu: „You are one of us & play like brotha" (tak to chyba dokładnie brzmiało). Życzę każdemu równie barwnej anegdoty.

Swego czasu, będąc jeszcze w wieku wczesnoszkolnym, obserwowałam działania ojczulka, kiedy grając pływał swobodnie po falach muzycznych niuansów, generując magiczne rytmy. Pozostawiał tym właściwe dla mojej duszy wrażenia. Jeździłam z Nim po Europie, by tę konkretną, celną i nieustającą kanonadę bębnów obserwować. Wiedziałam już czym jest muzyczny ogień. Każda odsłona inna, ekstremalna, dawkowana z umiarem, dyskretnie i esencjonalnie lub z dzikością, zaostrzającą apetyt na więcej.

Dziś, kiedy myślę o wyobraźni w muzyce, odwołuję się do spontanicznych aktów twórczych. Własnego sposobu wykonawczego, który nadaje jakość, unikalność temu, co artysta (wolę określenie - ten, który coś kreuje), powinien przekazywać. Żeby nie stracić na wiarygodności musi być prawdziwy i konsekwentny w tym co robi. Można poddawać się pewnym zasadom, ale w mojej ocenie mają one jedynie wyznaczyć odpowiedni kierunek. Dziś nie zastanawiam się więc, jak poprawiać parametry wokalne, czy warsztat plastyczny, ale jak w duchu prawdy o sobie ukazać swoją duszę, wnętrze i skalę dostępnych zmysłom przeżyć. W jednorodnym i spójnym klimacie.

Tej odwagi w przekraczaniu siebie wciąż się uczę, by nigdy nie pójść na kompromis z festynem i nie otrzeć się o kicz...


PS. W linku Pickowe wynurzenia godne polecenia ( zwłaszcza dla tancerzy ), do poczytania w wolnej chwili.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz