“There are two ways to reach me: by way of kisses or by way of the imagination. But there is a hierarchy: the kisses alone don’t work.”/Anaïs Nin

sobota, 31 lipca 2010

über nadsen

Życie jest jedynie snem, który świadomie lub nieświadomie śnimy, kiedy się budzimy. Gdy zasypiamy, wydaje nam sie ze śnimy...

czwartek, 8 lipca 2010

Reminiscencje

Raz na 40 westchnień zalewa mnie ciepło, połączone z niewerbalnym drżeniem. Kiedy wspomnienie, integralna część mnie ma czysto metafizyczny wymiar.


Tak było wtedy, gdy wracałam z radia i kontur rzeczywistości nagle przecięła obecność bardzo młodej i zastanawiającej kobiety. Ucięłam drogę przez cmentarz i mimochodem spojrzałam w jej stronę. Uczestniczyła w jednym z pogrzebów. W sposób nieobecny i indywidualny.

Chmury osuwały się już na płat spękanej ziemi. Za chwile miał lunąć siarczysty deszcz. Szklana pogoda, świat gotowy na przyjęcie łez.

Kiedyś pewien pisarz najpewniej o nazwisku Kaczanowski rzekł, że człowiek jest zwierzęciem stadnym, nawet na cmentarzu, jak wyciągnie kopyta. Nie inaczej było tym razem. W tej ostatniej drodze zmarłemu towarzyszyli ludzie, wiedzeni w odruchu bezwarunkowym jakimś wewnętrznym mechanizmem i potrzebą współbycia...


Ale to Ona przykuła moją uwagę, bo obserwowała pogrzeb z pewnego dystansu. Była jak zastygła forma i z całą tą 'posągowością' wtapiała się w pejzaż nagrobków i rzeźb na mogiłach. Miała idyllicznie długie nogi, bardzo krótkie, lecz gęste włosy i karmelowe oczy. Wpatrywałam się w nią z dość bliskiej odległości, nie czekając jak zareaguje. Jej spojrzenie było ekspansywne i odzwierciedlało poranione wnętrze; dostrzegłam w nim przeraźliwą wewnętrzną samotność. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że tkwiło w nim jakieś utopijne oczekiwanie i tęsknota.

Potrzebowałam chwili, by intuicyjnie wejść w strumień jej uczuć i doświadczeń, kiedy ukradkiem na mnie spojrzała. Z pytającym i pretensjonalnym wzrokiem odwróciła się gwałtownie i poszła. Stałam jeszcze przez chwilę w tej obsianej drzewami przestrzeni, kiedy z oddali dobiegł cichy głos.


- Ona przychodzi tu chyba od 3 miesięcy - z zamyślenia wybił mnie jakiś dziadunio, który prowadził wózek z wypalonymi zniczami.


Upływ czasu w jego przypadku dotrzymał słowa. Ten przygarbiony i niemal bezzębny człowiek patrzył na mnie w niekonwencjonalny sposób. Był złakniony uwagi i wymiany zdań z każdym, kto pojawi się na szlaku jego drogi. Podjęłam z nim rozmowę bez najmniejszego oporu. Ludzkie historie są pasjonujące i branie udziału choć w części tej opowieści wywołało u mnie ciarki.

Spojrzałam na niego badawczo i spytałam, czy wie coś o tej kobiecie?


- A nie wiem. Widziałem ją tu kilka razy. Chyba lubi chodzić na pogrzeby i obserwować je z daleka. Zawsze przychodzi tu sama, chyba od maja będzie, jak nie dłużej - cicho wymamrotał staruszek.


Pomyślałam, że jej zamiłowanie do cmentarzy musi być związane z jakąś tajemnicą, którą w sobie nosi. Może straciła kogoś bliskiego...To przypominało studium szaleństwa, a może próbę wygrania teleturnieju ze śmiercią?

Staruszek tej wiedzy jednak nie posiadał. Miał jednak skłonność do fantazjowania. Dlatego posłuchałam jeszcze przez chwile jego opowieści, pourywanej jak klisza, ale spontanicznej i barwnej.


Pamiętam tę środę, przeszywającą chłodnym dreszczem. Byłam na nietypowym pogrzebie przyjaciela rodziców. Na cmentarzu znajomy taty grał na trąbce jakiś motyw rozrywkowy z okolic nowo-orleańskiego jazzu, a ja dostrzegłam tę dziewczynę między drzewami. Mrużyła oczy od słońca, a ja bałam się, że jeśli zrobię choćby jeden krok w jej kierunku, przekroczę niewidzialną granicę intymności. Mimo to ruszyłam w jej stronę. Mysli jakby zamarzły między nami i zobaczyłam paniczny lęk, że czegoś od niej chcę.


W otoczeniu słonecznej, lecz przytłaczającej przestrzeni, wyglądała na typ kobiety, przed którą można się kurczyć, kłaniać, ale spojrzenie zacięte, zimne i nieufne czyniło z niej twierdzę nie do zdobycia. Może ta jej pojedyńczość i wyobcowanie tak mnie zafascynowały? Jak IP - Istnienie Poszczególne u Witkacego...


Pomyślałam, że zaryzykuję i podejdę do niej pod byle pretekstem. Kiedy zbliżyłam się do celu, nie zdążyłam nawet wykrztusić słowa, bo zaskoczyła mnie słowem gorzkim jak owoce czeremchy:



- Czasami widzę życie, ale prawie natychmiast się budzę - usłyszałam.



Taka poetycka otwartość i nietypowy sposób komunikacji od razu mnie zaintrygowały. Znaczenie tych słów i użycie ich w tym miejscu stało się czymś naturalnym, zakomponowanym w sposób konsekwentny. Podważyły moje powierzchowne i pierwotne wrażenie. Lubie, gdy słowo z nieodpartą siłą mnie olśniewa, zaskakuje, Lubię metawypowiedzi... W swoim życiu spotykałam wiele bardzo bezpośrednich osób i takich, dla których zwykłe przywitanie jest problemem nie do przejścia. Każda krępująca sytuacja potrafi nam spętać umysł.


Ona uderzyła prosto z mostu. Była jednocześnie oszczędna w wyrazie i chyba dobrze czuła się w perspektywie zniszczeń, które czyniła na własne życzenie. Spytałam jak ma na imię i czy życie jest dla niej czymś tak traumatycznym, że musi nieustannie się wybudzać i nie doświadczać go w minimalnym stopniu?


- To chyba nie jest ważne - odparła od niechcenia, sięgając po papierosa.


Śledziła moje reakcje, była uważna, ale odrobinę speszona. Przyglądałam się jej badawczo. Jawiła mi się jako osoba destrukcyjna. Podejrzewałam, że siła z jaką potrafiła i mogłaby niszczyć ludzi byłaby adekwatna do jej wewnętrznego bólu i strachu. Zrozumienie tej kwestii pozwoliło mi na to, by dać jej pewne przyzwolenie na swobodę działania, a nawet atak pełen pretensji, rozgoryczenia i złości na to, co ją zawstydza. Nie chciałam tak łatwo dać za wygraną, nie teraz, nie od razu. Mogłam ją znokautować tylko ciepłem i cierpliwością. Tylko subtelne zrozumienie mogło jej przynieść spokój i ukojenie.


Pozwoliłam sobie na długą pauzę i stworzenie atmosfery zaufania. Nie minęła chwila, kiedy sama zaczęła mówić. To, co dotychczas było zagubieniem w gęstwinie myśli, umęczeniem w pułapce jej umysłu, przybrało nagle postać cichej zgody na to, bym zapytała o więcej.



- Nie wymagam już od siebie perfekcji, bo zaraz mnie tu nie będzie - rzuciła odważnie.



Po chwili ciszy rozwinęła temat; słowem, które ocala i niweczy, buduje i potrafi rujnować podała mi swoją opowieść. Uderzył mnie wyraz przygnębienia, kiedy mówiła o 10-letnim bracie i rodzicach, których straciła w wypadku. Myślała o tym, co się z nim stanie, kiedy jej już nie będzie. Zawiesiła studia na archeologii, bo nie mogła wyjeżdzać do rezerwatów archeologicznych na badania. Głosem suchym i lekko złamanym pozbawiała siebie złudzień. Skostniałam...

Wysokie drzewa spoglądały na nas z góry, a ona traciła wiarę w cudowne ocalenie i powrót do zdrowia.


- Nie boje się śmierci, boję się umierania, powolnego i w bólu - chwyciła mnie za dłoń.


Próbowałam asekuracyjnie wybrnąć z tego kręgu tematycznego, ale niepewnie zadałam jej pytanie, które w wymiarze ogólnym było takim mechanizmem uspokajającym. Spytałam dlaczego ludzie nie świętują na pogrzebach, tylko wylewają łzy i okazują smutek.? Pewna Pani profesor poprosiła ostatnio moją przyjaciółkę - Sylvii, żeby zaśpiewała na jej pogrzebie. Kilka z tych, na których bywałam też było okraszonych tematami muzycznymi.


- Nie myślałaś więc o tym, że może na innym lądzie będziesz szczęśliwsza? - spytałam


Spojrzałyśmy na siebie i dostrzegłam, że w kącikach jej ust nieśmiało czai się uśmiech. Potem spytała, czy w najbliższy poniedziałek pójdę z nią na pogrzeb jakiejś młodej dziewczyny. Na klepsydrze wyczytała, że zginęła śmiercią tragiczną...Nie chciałam w tym brać udziału i ona to szanowała.


Podała mi słodkiego papierosa, który pozostawił mdłości i ostre pieczenie. Czułam jakieś obłąkańcze uwięzienie. Musiałam się przejść. Łagodne, miękkie światło przedzierało się przez korony drzew wprost na osamotnione alejki i wytyczało drogę do osiągnięcia równowagi. Pożegnanie nasze było krótkie i tak naturalne, jakbyśmy znały się od lat.


Spotkałyśmy się po kilku dniach na pogrzebie jakiegoś mundurowego. Poza piękną oprawą, fajerwerkami i dywanem ludzi, panowały tam emocje, które tłamszone gniły w środku. Stanęłyśmy uczepione siebie i po chwili szybkim marszem wyszłysmy z cmentarza, z postanowieniem, że już nigdy nie przyjdziemy na żaden pogrzeb.


Popołudniu zasłabła i zawiozłam ją do szpitala. Dopiero wówczas dowiedziałam się jak poważnie jest chora. Miałam czas na przepracowanie w sobie emocji. Myśli moje i uczucia były jednorodne. Kłębiły się i musiały znależć ujście. Nie chciała tam zostać, więc poprosiła, żebym zabrała ją do domu. Rozmawiałyśmy do rana.


- Nie chciałabyś patrzeć i dostrzegać, słyszeć i czuć tak, jak nigdy wcześniej i tak, jakbyś przedtem tych zmysłów nie używała i nawet nie znała? - spytałam ją przy kawie.

Nie myśl o nadchodzącym końcu, tylko zbieraj tęczę, stąpaj po rosie o poranku, zakochaj się, nie wiem, rób coś, żeby nie być martwą za życia.


Nasze kolejne spotkania były dla Niej żywą reaktywacją. Stały się nieuchronne, inspirujące, subtelne. Ujawniały jej ogromną wrażliwość, wyczucie chwili i mądrość. Nie mogłam pojąć, że w ułamku chwili odejdzie, płynność nie zostanie zachowana, piękno sytuacyjne zostanie bezpowrotnie utracone. A symbolika miejsca, w którym się poznałyśmy, stanie się tak wymowna. Będzie początkiem i końcem wspólnie przebytej drogi. Najwyższa wartość wyrażona poprzez przyjaźń 'do grobowej deski' będzie jak najstabilniejsza nawet forma, ale zwyczajnie odebrana.To wspólne poszukiwanie tajemnych przejść, nieustanne kluczenie przynosiło mi urokliwe uwolnienie...


Odeszła z niepowstrzymanym wirem myśli, słów, wrażeń i pragnień. Wszystko to co "ponad" wciąż jest poza czasem.



Potrzebuje hibernacji, gdy tęsknię....tak zwyczajnie i nie-zwyczajnie.