“There are two ways to reach me: by way of kisses or by way of the imagination. But there is a hierarchy: the kisses alone don’t work.”/Anaïs Nin

sobota, 7 marca 2009

...to be still...

W pokoiku zaaranżowanym twórczo, nazwanym kiedyś przemądrze 'nowym paradygmatem organizacji przestrzennej' kłębi się sterta filmów, płyt, książek i obrazów. Sztaluga lekko przykurzona statycznie spogląda na mnie oczami mężczyzny namalowanego przez przyjaciółkę z Holandii. To mój azyl, duchowy i intymny świat. Miasto za oknem oddycha mrokiem zimowego wieczoru. Niebo spada śnieżnym puchem. Jest prawie 1 w nocy. Osiągnięcie językowej pełni możliwe jest tylko w takim miejscu i w tych okolicznościach. Natchnieniem może być postać jajogłowego Crypto, czy bladolica gejsza, którą dostałam od brata bliźniaka, kiedy odkrywał Japonię. Chwila, wspomnienie, muzyka, czyli coś, co potrafi rozmontować...


Słuchałam wewnętrznego głosu, jak zaklętego szeptu lasu, który mówił mi, że nie jest to pora na relacje ze światem. Oferowania siebie, podawania opowieści ulepionej ze słów, poruszenia powietrza swoją obecnością. Jeszcze nie teraz...


Ale nie potrafię błogosławić nudy, nawet przez chwile, choć festiwalowe przygotowania tak dają mi w kość, że odsypiałam 16 h. Zwykle taką ilością snu jestem w stanie obdzielić cały spracowany tydzień. Ale skarcona przez „dream team” organizacyjny 'Wiosny Gospel' zostałam zmuszona do leżakowania i stanu hibernacji.


Jednak dziś, kiedy usłyszałam przez telefon: „jak nic nie napiszesz, to skradnę Twoje słowa i użyje w swoich tekstach” , postanowiłam wybudzić się z niebytu literackiego. Pokraśniałam i zasiadłam przed monitor. Słowa gęste i nabrzmiałe niczym parne powietrze opisują ulotne często wrażenia.


Zamiast kawy – słodka herbata.

Zamiast wina – owocowa guma do żucia

Zamiast życia – terapeutyczny monolog i poufne wynurzenia.


Szeptem, który momentami przeradza się w krzyk poszukuję czegoś ważnego i nieuchwytnego w oplatającej mnie codzienności. Tonem konsekwentnym, upartym i momentami rozpaczliwym chce czegoś, co istnieje we mnie samej, ale często nie może stamtąd wyjść. Ujawnia się w różnych bezpiecznych dla mnie sytuacjach i gaśnie jak wypalony znicz, którego płomień nie jest podsycany. Rozumiem co jest piękne i ważne, ale każdego dnia, z silnym postanowieniem coś morduje we mnie obecność human-bytu wewnętrznego, który jest jedyną prawdą. To on zaszczepia we mnie spontaniczną radość z każdego dnia i wiarę w to, co podobno nie istnieje. Czy nadaję się przez to na jarmark odmieńców, bo bronię człowieka, którego mam w sobie i nie chce go unicestwić?


Wierzę...


Wierzę, że gdzieś musi być zalążek idealnego świata, radość z bycia sobą i ze sobą. Wierzę w istotność, sensowność swoich działań. Spijam to, co dobre z oceanu moich pragnień. Jednocześnie wiem, że zawsze będę szukać i potrzebować czegoś, czego nie będę się bała utracić, co będzie wieczne i prawdziwe. Jestem ukierunkowana na odnalezienie i budowanie szczęścia w sobie...and I still be...


SHORTy post scriptum

W czwartek po pracy wsiadłam do wyziębionego busa i pojechałam na stołeczny hit „Romeo i Julia”, złakniona romantyzmu w wersji dramatic. Zamiast tego otrzymałam Julię ubierającą się u Diora i u Prady oraz Orłosia informującego w Teleexpressie o jej śmierci. Czekałam aż zwolnienie akcji mnie ujmie, a przyspieszenie porwie. Na próżno. Choć młodym wokalistom talentu i uroku odmówić nie można.

Jednak kiedy koledzy Romeo nakazali mu „wyobracać jakieś laski, bo wygląda jak weteran samogwałtu”, musiałam się zastanowić „jak to w oryginale leciało”.

Jego nastoletnie pytania były chyba czymś więcej, niż problemem z niepohamowaną erekcją! Odpowiedzi na potrzebę miłości szukał zupełnie gdzie indziej. On potrzebował spokoju, dotlenienia, a nie przesilenia, ujawniającego się skądinąd w pejzażu fabuły. Prawdziwego uczucia, snucia życia w opowieści... w opowieści o niej, czyli wyśnionej Julii.


Niech twórców tego musicalowego przedsięwzięcia strzegą zastępy święte za swoiste profanum, którego się dopuścili. Ale skoro tylko w tak brawurowy sposób można przybliżyć dzieło Szekspira młodemu pokoleniu, to niech im będzie...


Nie dostałam romantyzmu, po który pojechałam, a trujący ogryzek i pozostałość po finezyjnej opowieści inicjacyjnej. Zostałam wychłostana werbalnie. Ale za to otrzymałam końcową, malowniczą scenę tańca w deszczu, dla której warto było się tam znaleźć.


Nie można umierać piękniej, niż umierać... z miłości...